Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czytanki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Czytanki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 16 czerwca 2011

Weźmy tą kuchnię!

Od jakiegoś czasu znajomi namawiają nas do otwarcia razem baru. Co prawda jest to raczej na zasadzie, że kiedyś trzeba to zrobić, niż planowania czegokolwiek, ale rozmowy na ten temat są bardzo przyjemne. Znajomi którzy snują te plany mieszkają w Hiszpanii i czasem naprawdę wydaje mi się, że to na drugim końcu świata. Dlaczego?

Centrum socjalne- centrum kulinarne





Czasem nasze utopijne (z perspektywy naszego miejsca zamieszkania) plany dotyczą otwarcia baru w centrum socjalnym. W miejscu zajętej przestrzeni miejskiej udostępnionej dla potrzeb ludzi. Miejscu gdzie mogą oni spędzać czas nie myśląc o ciągłym czyhaniu developerów. Utopia? A może jednak nie? Przecież takie miejsca istnieją. Dajmy choćby przykład całkiem świeżej historii fabryki Can Batllo, w jednej z dzielnic Barcelony. Tamtejsi mieszkańcy przez 35 lat walczyli o to, żeby mieć swoje miejsce. Miejsce do którego przychodzić mogą dzieci, młodzież, a nawet osoby starsze. Nieustanna walka z urzędem miasta, który przez 35 lat mamił wszystkich obietnicami, że fabryka zostanie przekazana na rzecz społeczności. Podczas ostatnich protestów ulicznych, kiedy to młodzi Hiszpanie zorganizowali się i wyszli na ulice, pociągając za sobą inne grupy wiekowe, mieszkańcy Barcelony też postanowili pokazać swoje
niezadowolenie. 





"Squaottuj" kto może.

Z relacji znajomych biorących udział w przejęciu fabryki wiem, iż spora część osób w to zaangażowanych byli to ludzie starsi. Był to nie lada szok dla naszych zaprzyjaźnionych Hiszpanów widzieć wiekowe osoby wykrzykujące hasła, że fabryka jest ich i pchających się bez opamietania do środka. Po przejęciu budynku przez 3 dni był on pełen ludzi świętujących zwycięstwo. Organizowano warsztaty, koncerty, performance. Każdy mógł tam coś dla siebie znaleźć. W końcu urząd miasta oddał legalnie 800 m2 powierzchni na otwarcie tam biblioteki publicznej. Mieszkańcy chcą jednak więcej, gdyż przez te wszystkie lata walki obiecywano im, że powstaną tam również różne inne miejsca, łącznie z mieszkaniami socjalnymi. Mi jakoś trudno wyobrazić sobie taką sytuację w naszym kraju...Po mimo, iż u nas dzieją się również podobnego typu akcje, to jednak są one na mniejszą skalę i wydaje się, że nie mają takiego poparcia społecznego. Ciekawym tego typu przykładem jest historia wałbrzyskich matek, które przejmują nielegalnie mieszkania, bo nikt nie jest im i ich dzieciom w stanie zapewnić dachu nad głową. Mówi o tym dokument z 2010 roku "Strajk matek". Jest to przejaw tego, że również u nas zwykli ludzie (a nie tylko np. anarchiści) potrafią zorganizować się i zająć przestrzeń publiczną/prywatną (czasem ciężko znaleźć właściciela), która jest im potrzebna do normalnego życia. Albo coraz bardziej rozwijająca się u nas partyzantka ogrodnicza, będąca przejawem tego, że ludziom brak zieleni w mieście, że każdy może wpłynąć na to jak wygląda jego okolica, że nie każdy skrawek ziemi musi być przypisany/opisany/czyjś (np. http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,80530,6685975.html). Ale jednak i tak daleko nam wciąż do wielotysięcznych protestów z powodu braku centrum socjalnego. Do mieszkań socjalnych na których osiedlają się imigranci, czy do ogródków partyzanckich w środku miasta, jakie np. są w Madrycie. Chciałoby się aż westchnąć i powiedzieć: wyjedźmy stąd, przejmijmy jakąś kuchnię i gotujmy tam ! I po cichu sobie myślę, że ten plan może się  kiedyś ziścić.


















środa, 15 czerwca 2011

Czekanie na ..., czyli jak docenić czas "marnowany" w kuchni

Staram się dość dobrze gospodarować czasem wolnym, bo czym więcej rzeczy do zrobienia, tym więcej przecież można zrobić. Dzień po dniu mija czasem z prędkością światła i aż trudno uwierzyć, że już kolejny tydzień za mną. Coś co dziś wydaje się odległe, już za chwilę będzie bliskie. Od jakiś czas temu zaangażowałam się dość mocno w pracę w ośrodku dla uchodźców. Wyjazdy tam dają mi zawsze dużo do myślenia. Po ostatniej wizycie kiedy to spędziłam tam parę dni i nocy odczułam poniekąd na sobie, coś co wcześniej tylko obserwowałam- a mianowicie nieustanne czekanie. 

My kiedyś też żyliśmy jak Niebiescy ludzie




Podczas rozmowy, którą odbyłam niedawno z bliską mi osobą usłyszałam słowa wypowiedziane kiedyś przez członka ludu Bereberes "Wy macie zegarek a my mamy czas". Od razu pomyślałam: jak to możliwe, że faktycznie my już na nic nie mamy czasu? Albo mamy czas, ale nieustannie go planujemy, nadrabiamy stracony czas, albo wyprzedzamy go dalekosiężnymi planami? A do tego czujemy nieustannie płynący czas- zawsze nam trochę ucieka, czujemy że jesteśmy coraz starsi itp. Bereberes, czyli Ludzie niebiescy (ze względu na kolor ich szat, które farbują im skórę na niebiesko) lub też Ludzie chmur (gdyż kierują się chmurami w poszukiwaniu deszczu) zamieszkują Saharę i są nomadami. Żyją powoli, dzień po dniu rozglądając się w poszukiwaniu miejsca, w którym można się osiedlić. Traktują czas jakościowo, nie ilościowo. Nie pędzi on tak jak u nas, lecz raczej powoli, dostojnie przemija. Oni nie potrzebują zegarka żeby żyć, telefonu komórkowego, żeby załatwiać codzienne sprawy, czy maila, żeby mieć kontakt ze światem. Oni po prostu idą, piją co wieczór herbatę i szukają deszczu. Nikt ich nie popędza, nikt nie odczuwa presji, że musi coś zrobić na wczoraj...Po prostu czekają na deszcz. Ten sam wcześniej cytowany człowiek powiedział "Na pustyni nie ma korków (zatorów), bo nikt nikogo nie wyprzedza." Sprawa niby oczywista, ale z drugiej strony wcale nie, aż taka prosta. Bo jak dziś możemy sobie wyobrazić fakt nie czucia presji otoczenia, żeby być lepszym, doskonalszym- pierwszym. Jak wyobrazić sobie brak pośpiechu każdego dnia, jeśli wiemy że nasz cały współczesny świat tak właśnie działa? Czy kiedykolwiek będzie możliwy powrót do takiego podejścia do kwestii czasu?


Jaki dziś dzień?

Dzień w ośrodku dla uchodźców ciągnie się w nieskończoność. Ludzie starają się zabić czas i niczym europejscy Niebiescy ludzie, po prostu czekają. W ich przypadku nie deszcz jest celem, a status uchodźcy. Jednak trwanie jednych i drugich bardzo się rożni. Ludzie chmur żyją tak od dawien dawna, taki los to dla nich normalna kolej rzeczy. Uchodźcy zaś starają się przetrwać w nowej dla nich sytuacji. Sytuacji stagnacji i ciągłego myślenia o upragnionym celu. Wstawanie rano jest już często tylko rytuałem do którego kiedyś przywykli, bo przecież teraz kiedy nie mają swojego normalnego życia, życia pełnego wyzwań i obowiązków, mogliby równie dobrze przespać ten czas oczekiwania. Spacerowanie i rozmowy z sąsiadami z początku miłe po pewnym czasie okazują się jedną z niewielu rozrywek. Stałe godziny posiłków, programy telewizyjne, gry komputerowe dopełniają tylko niezbyt długą listę spraw do załatwienia każdego dnia. Będąc tam mam poczucie, że w takim miejscu łatwo jest stracić rachubę czasu. Niestety jednak nie oznacza to niczego miłego, niczego co mogłoby przypomnieć nam czasy, kiedy zegarek nie był naszym wrogiem.




Czas jako produkt

Gdyby można było kupić czas, myślę że wielu ludzi zrobiłoby to z chęcią. Niejednemu z nas zdarzało się oszukiwać czas, dawać go sobie na przemyślenie czegoś, czy po prostu odkładać coś w czasie (zostawiać na później). Człowiek z ludu Berberes powiedział również, na pytanie co uderzyło go najbardziej podczas pierwszej podróży po Europie, że zląkł się kiedy zobaczył ludzi biegnących na lotnisku. W jego światopoglądzie oznaczało to jedno - zbliża się burza piaskowa, trzeba uciekać tak jak pozostali. To przerażające, że jesteśmy tak rożni, że nas przeraża opanowanie, trwanie, spokój. Niejednokrotnie na Bałkanach odczuwałam złość kiedy ktoś proponował kawę po tym jak  spóźnił się na spotkanie lub po mimo pośpiechu i ogólnego zamieszania mówił z opanowaniem o czymś mało istotnym w tym momencie, jakby na chwilę zapominając co tak naprawdę się dzieje. Bo jak zrozumieć takiego człowieka? Przecież jak czas ucieka to trzeba go gonić! Przecież czas ma wartość, a wiadomo że to co cenne trzeba szanować, a szacunek to nieustanne myślenie o wartości i ulotności czasu.





Poczekamy, zobaczymy. 

To jedno z niewielu powiedzeń, które pokazują, że jednak nie zawsze czas ucieka. Że jednak czasem dobrze poczekać dać "wolną rękę" czasowi, "zaufać" mu. Każdy jednak wie jakie czekanie potrafi być męczące i jak długa czasem wydaję się nam minuta, jeśli zależy od niej coś bardzo ważnego, jeśli czegoś się boimy. Jak więc wyobrazić sobie lata składające się z takich minut? Kiedy wracam z ośrodku i mam w głowie mętlik, zaczynam zdawać sobie sprawę jakie to szczęście, że mogę niekiedy pędzić za czasem, denerwować się, że mija tak szybko i nie czekać...I choć często myślę, że np. za dużo czasu spędzam w kuchni, na bazarze, myśląc o tym co ugotuję itp. to przecież jest to nieodzowna część mojego życia. Jest to coś co (mam nadzieję) już wpisałam na stałe do mojego życia i będę zawsze mogła się denerwować, że tak jest. Będę mogła się denerwować, że muszę się śpieszyć z robieniem zupy po między kilkoma innymi ważnymi sprawami do ogarnięcia, bo prawda jest taka, że pośpiech to stan normalny. Stan, który przypomina mi o tym, że czymś się interesuje, że mam jakieś ambicje, że wokoło dzieje się tyle ciekawych rzeczy. Jest to smutna prawda, ale zaczynam godzić się z tym, że tak po prostu jest i zapewne będzie. A ludzie Bereberes, tak samo jak uchodźcy będą coraz bardziej kontrastować swoim sposobem przeżywania czasu z resztą świata, która ciągle gdzieś biegnie.







środa, 25 maja 2011

Warzywne błyskotki

Wspominałam już o tym, że pomagaliśmy w warsztatach z robienia biżuterii z warzyw i owoców...i oto jeden z efektów. Na zdjęciu widoczny jest pełen zestaw: wisior, bransoletka, kolczyki (niestety nie widać dobrze czapki z liścia kapusty).




Po zrobieniu błyskotki zostały zjedzone lub wzięte do domu w celu ugotowania. Jak widać na załączonym obrazku, trudno stwierdzić dla kogo była to  większa frajda- dla nas, czy dla dzieciaków.

wtorek, 17 maja 2011

Żona prawie idealna


Ciężko mi zrozumieć to, że każdy ogląda jakiś serial, a często jest tak że wyśmiewamy się z innych oglądających. Tak więc ja przyznaję się – oglądam. Znalezione, nie kradzione chciało by się rzec patrząc na kolejne seriale, które pojawiają się na polskim rynku. Ciężko o oryginalny pomysł twórcy, raczej są to kalki lubianych zagranicznych produkcji. Tak też jest w przypadku serialu o Klubie szalonych dziewic emitowanym w TVN. Chociaż nie posiadam telewizora w domu, z pomocą przyszedł mi internet i nie ukrywam, obejrzałam całą serię raczej z ciekawości (kiedy ‘bańka mydlana”- czyli życie Darii- pęknie), niż z ogólnej fascynacji scenariuszem czy grą aktorską.
Jakiś czas temu w Zadrze w jednym z artykułów pojawił się zarzut co do KSD, że był promowany jako nowatorski i pokazujący niebanalne historie, równie niebanalnych kobiet, jednak jest on kolejną miałką serią. Nie do końca się z tym zgadzam.


Dla nie wtajemniczonych, krótkie wprowadzenie z fabuły. Jest to historia 4 przyjaciółek, które znają się od wielu lat, a jednak ich przyjaźń trwa i ma się dobrze. Każda z nich jest inna, inaczej toczą się ich losy, jednak łączy je jakaś magiczna więź, dzięki której rozmawiają ze sobą o wszystkich sprawach, nawet tych najbardziej osobistych. Ten opis nie brzmi zbyt zachęcająco i w sumie taki właśnie jest ten serial, w pewien sposób banalny. Jednak kiedy przyjrzymy się jednej z bohaterek można coś docenić, w tej po mimo wszystko dość oklepanej fabule.
Daria Braniecka (grana przez Dominikę Łakomską) jest żoną i matką 2 dzieci. Jej mąż doceniony i dobrze zarabiający lekarz jest jedynym żywicielem rodziny. Zaczyna się jak historia przeciętnej gospodyni domowej. I w zasadzie przez kilka pierwszych odcinków nic nie wskazuje na to, że los bohaterki się zmieni, i to z własnego wyboru. Jest ona raczej bierna i jakby ciągle w cieniu swojego męża. W kontaktach z przyjaciółkami pytana o to czemu poświęca się dla męża mówi, że tak powinna, że jej z tym dobrze, że lubi spędzać czas w domu. W pewnym momencie zaczyna jednak zauważać, że mąż nie poświęca jej uwagi, i że ona sama jest jakby uwięziona w roli, którą przecież sobie wybrała. Wtedy właśnie zaczyna się przełom- m.in. okazuje się że Daria prowadzi bardzo znanego bloga z erotycznymi opowiadaniami i dostaje dzięki temu blogowi propozycję pracy w czasopiśmie, do którego ma pisać tego typu opowiadania. Kolejną zmianą jest kochanek, z którym spotyka się czasem nawet kosztem kontaktu z własnymi dziećmi. 


Czy to Matka Polka, czy jednak nie? Można by powiedzieć, że zdecydowanie nie, ale jednak w ostatnim odcinku bohaterka wraca do męża, być może również do poprzedniego trybu życia…Tak czy siak miło zobaczyć polski serial z postacią pokroju Darii, która wyrywa się z roli matki i żony na rzecz odrobiny szaleństwa i zrozumienia samej siebie.

Do rozmyślań na temat tej postaci natchnęła mnie również przypadkowa wizyta na stronie poświęconej konkursowi na „żonę idealną”. Polegało to na tym, że należało napisać czym naszym zdaniem powinna charakteryzować się żona idealna. Odpowiedzi były rożne, śmieszne, przewidywalne, a jedna dość przerażająca. Młoda mężatka napisała, że po ślubie postanowiła zostać w domu z dzieckiem i zajmować się nim i domem. Starała się być idealna we wszystkim co robiła (łącznie z przynoszeniem zimnego piwa mężowi siedzącemu przed TV), bo sądziła, że dzięki temu on będzie szczęśliwy. Po jakimś czasie mąż nie wytrzymał i powiedział, że dłużej tego nie zniesie, że nie liczy się dla niego porządek, tylko wspólny spacer, nie pranie wyprasowane na czas, a obejrzenie razem dobrego filmu itd. No i na szczęście dla ich związku dziewczyna się opamiętała i przestała starać się być idealną. 

I choć mój narzeczony bardzo lubi kino, szczególnie niezależne i artystyczne oraz niezależną muzykę, która czasem nie różni się wiele od szmerów wydawanych przez nasze koty. Choć szczerze nienawidzi komedii romantycznych i seriali, w szczególności ,,oper mydlanych”, to mój nowy serial, który właśnie znalazłam w Internecie i z dumą mu zaproponowałam jako alternatywny sposób spędzenia czasu postanowił oglądać razem ze mną. Oboje wiemy, że moglibyśmy w tym czasie rozwijać jedną z wielu naszych pasji i twórczo i kreatywnie spędzać cały dzień, być wręcz idealni. Jednak gdy udostępniają kolejny odcinek serialu, w każdy dzień roboczy po 18, oboje już bez pytań siedzimy przed komputerem, zamykamy oczy z zażenowania, śmiejemy się z płytkości i miałkości a na koniec pytamy się dlaczego właściwie to oglądamy? A odpowiedź podobnie jak w przypadku ,, młodej mężatki” z konkursu może być taka sama. Chyba nie potrzebujemy być idealni. 


Warto zajrzeć 
„Mlode wilki” polskiego kina. Kategoria gender w debiutach lat 90.; Radkiewicz Małgorzata
Rubryki w Zadrze : Serie z telewizora i Kobiety serialowe





poniedziałek, 16 maja 2011

Gotój dobrze, nie żartuję, potem z Tobą poflirtuję



Dokładnie takie słowa (razem z błędem ortograficznym!) widnieją na naszej kuchennej wyszywance. W czasach takich magicznych określeń jak gender, równouprawnienie, czy związek partnerski posiadanie niniejszej złotej myśli na ścianie w kuchni może być swego rodzaju ekstrawagancją lub elokwentną zabawą z konwencją w najlepszym razie. Jednak dla babcia mojego narzeczonego kiedy wyszywała ten tekst w małym, drewnianym domku na Podlasiu, niedaleko białoruskiej granicy było to raczej coś szczerego, normalnego. Ten tekst to była dla niej codzienność i swego rodzaju misja w tym jakże innym i trudnym okresie historii. Bycie żoną, dbającą o swoją rodzinę w czasach permanentnego braku wszystkiego wiązało się z koniecznością i przetrwaniem, a nie modą i wyborem. Tworzenie magicznych chwil, kiedy nawet jedzona 3 dzień pod rząd zupa mleczna z kartoflami i skwarkami smakowała wyjątkowo. W tym kontekście hasło wyszywanki jest znamienne, jak kulinarne czary babci Marka. 



Jak to odnieść do dzisiejszych czasów gdzie liczy się pośpiech i jedzenie z supermarketu? Czy to znaczy, że nie można już liczyć na flirt albo pochwałę po ugotowaniu dobrego obiadu, albo może jest to poniżające dla kobiety? Czy w ogóle jest to jeszcze normą, że jada się domowe obiady? Czy może gotuj dobrze oznacza dziś tyle co- rozmroź pizze na czas albo ugotuj coś z pomysłem…KNORRA, Biedronki a najlepszym przypadku ,,Pani Domu”…? Z jednej strony mamy przecież ciągły pośpiech i zupy instant, a z drugiej modę na bycie eko rodzicem, gotowanie slow food i zapewnianie rodzinie "domowej" atmosfery. Można się w tym wszystkim pogubić...
Kiedyś wszystko było jakby prostsze i jaśniejsze, z powodu mniejszej ilości opcji do wyboru. Dziś kobiety mogą/muszą wybierać dom lub kariera, lub też (to co ja osobiście popieram) starać się łączyć jedno z drugim.

Do myślenia dała mi nie tylko nasza naścienna wyszywanka ale również artykuł z ,,Zadry”, na który akurat ostatnio się natknęłam. A dokładniej rzecz biorąc 3 artykuły dotyczące jednego zagadnienia. Dwa z nich napisane przez jedną z liderek akcji "Zrobione- docenione- wiele warte" i jeden artykuł będący polemiką do tego zagadnienia.
Pierwszy z artykułów ukazał się w 2007 i miał na celu wyjaśnienie czym jest kampania „Zrobione- docenione- wiele warte”. Na stronie kampanii znaleźć możemy m.in.: „Praca domowa kobiet kojarzy się głównie ze sprzątaniem, gotowaniem i opieką nad dziećmi. Traktowana jest jako obowiązek i powinność kobiet. Wiele osób nie zastanawia się, czym naprawdę jest „bycie na etacie” w domu. Jakie są konsekwencje zajmowania się wyłącznie gospodarstwem domowym? Jaki jest stosunek społeczeństwa do nieodpłatnej pracy w domu?”. 




Po mimo tego, iż temat ostatnimi czasy (chyba) trochę przycichł, nadal może on wywoływać liczne kontrowersje, kiedy tylko się go poruszy i zacznie drążyć. Można by np. zapytać prowokacyjnie propagatorki kampanii: ,,Ale jak zrozumieć dobrowolne wybranie zawodu „kury domowej”?! Także sporne jest to, czy rzeczywiście problem ten jest tak prosty i jasny jak starają się przekonać nas Panie chociażby z Fundacji Mama? Z jednej strony mamy liczne badania wykazujące wartość prac domowych, to jak ,,nakręcają” one światową ekonomię (kolejny warty przeczytania artykuł http://www.polityka.pl/rynek/ekonomia/1500247,2,ile-jest-warta-praca-kobiet-w-domu.read), a z drugiej podstawowe postulaty, o które walczyły kobiety na początku XX w. Dlatego też warto może zastanowić się nad plusami i minusami akcji społecznych promujących płacenie wynagrodzeń za pracę w domu wtedy, kiedy zaczynamy zastanawiać się nad sensownością tego typu kampanii. 
Postulaty/zarzuty jednej i drugiej strony czasem całkowicie się wykluczają i powodują brak nici porozumienia w środowisku, do którego kampania jest skierowana, czyli kobiet (choć nawiasem mówiąc wynagrodzenia mogą również dotyczyć mężczyzn). 
Przykładem jest choćby sam fakt doceniania, bądź jak kto woli upokarzania kobiet wynagrodzeniem. Wypłata ma dać gospodyniom domowym zabezpieczenie na przyszłość, ubezpieczenie zdrowotne, własne dochody, wiarę w to, że one same i to co robią jest wartościowe, ale przecież zawsze można zarzucić, że zacznie się to sprowadzać do pracy sprzątaczki, kucharki itp. we własnym domu. Niektóre opinie na np. forach internetowych są na tyle skrajne, że mówi się o tym, że mąż będzie takiej kobiecie zawsze mógł powiedzieć, że nie jest z niej zadowolony, że przecież jej płaci za jej pracę, a ona się nie wywiązuje (lub też nawet, że seks będzie również wpisany w zawód dobrej gospodyni…). Kolejnym z zarzutów/ postulatów jest to że kobiety masowo zaczną zostawiać pracę poza domem na rzecz bycia gospodynią na pełnym etacie i to, o co walczą feministki od stuleci zostanie zaprzepaszczone. Czy jednak taka sytuacja jest możliwa czy jest to po prostu populizm i sience fiction? Czy kobiety faktycznie tak pragną być paniami domu? Śmiem wątpić…Faktem jest jednak to, że problem tego typu kampanii jest bardzo skomplikowany i bez poparcia samych zainteresowanych, czyli kobiet i bez rozwiania dyskursu społecznego na ten temat raczej nie ma wielkich szans powodzenia.


Ciekawe podejście do tej materii możemy uzyskać, jeśli na chwilę postaramy się wyabstrahować pracę domową jako zwykłą pracę, bez aspektu wątku feministycznego. Jest to dość trudne, bo w dzisiejszych czasach uświadomienie na temat jej wartości jest nikłe. A przecież może być ona czyimś wyborem, może ktoś po prostu chcę się jej poświęcić? Może ktoś czuje, że w ten sposób będzie bardziej wartościowy i że właśnie o to chodzi w życiu, żeby robić to co się uważa za słuszne? Szanuję taki wybór, jeśli oczywiście jest on całkowicie świadomy i nie wynika z presji społecznej, głęboko zakorzenionej tradycji, chęci pójścia na łatwiznę lub braku pomysłu na siebie. A przecież każdy przypadek jest indywidualny. Kiedy jednak zajrzy się na blogi prowadzone przez przysłowiowe „kury domowe” człowiek zaczyna łapać się za głowę. Nie polecam np. blogu: http://alebalagan.blox.pl, który niestety mnie nie przekonuje do traktowania prac domowych poważnie i jako bardzo ważnej części naszego życia. Przywodzi on raczej na myśl kobiety sprzed stu lat, które grając na pianinie, wyszywając i doglądając pokojówki, czy dobrze ścierają kurz, spędzały szczęśliwe dni. No i właśnie- czy powinnam tak myśleć? Czy to fair tak oceniać inne kobiety? Może to właśnie sposób na siebie itp. o czym pisałam wcześniej? Chyba jednak to wyabstrahowanie prac domowych od kontekstu feminizmu nie idzie mi zbyt dobrze. 



Kończąc chciałam tylko dodać, że potrzeba czystości, bycia pochwaloną po smacznym i ładnie wyglądającym obiedzie, czasami mnie samą doprowadza do szału. Dochodzę wówczas do wniosku, że chyba widocznie już taka jestem, może i tak zostałam wychowana, może nie znam innej perspektywy, może mam to zakorzenione gdzieś bardzo, bardzo głęboko. A może po prostu lubię w domu czuć się jak w domu i uwielbiam, kiedy obiad jest czymś wyjątkowym, jest ucztą a nie zwykłą czynnością fizjologiczną, kiedy różni się od tak wielu szarych, rutynowych i nudnych chwil w naszym życiu. Przecież chodzi o to żeby czerpać przyjemność z każdej chwili, z pracy, czasu wolnego … z jedzenia. No i niestety jeśli nie stać cię na pokojówkę lub drogą restaurację to ktoś musi tą wyjątkowość stworzyć, ugotować, podać… Ulgę przynosi mi fakt, że mój narzeczony ma podobnie jak ja i często to on spędza długie godziny w kuchni w której są nie jeden, a dwa fartuszki…



Przydatne linki






Dieta cud?



Jako, że nasz blog poświęcony jest diecie makrobiotycznej- wegańskiej nadszedł moment, żeby zastanowić się czym właściwie jest ta dieta. 

Ciekawe jest to, że po mimo iż moja waga i sylwetka nie zmieniają się, to dieta makrobiotyczna promowana jest jako swego rodzaju „dieta cud”. Wystarczy spytać wyrocznię w Delfach naszych czasów- przeglądarkę firmy Goggle o termin „makrobiotyka” a zaręczam, że przynajmniej połowa z pierwszych 10 stron to będą ogłoszenia typu „schudnij 10 kilo w miesiąc” lub też (mój faworyt!) „odważ się!”- użyte w kontekście chudnięcia oczywiście, a nie zmiany życia…Dla laika oznacza to kolejną obietnicę bez pokrycia ewentualnie dietę dla szalonych ekologów lub podstarzałych hipisów/new age’owców. Fakt ten nie powinien dziwić. Ludzie dziś chcą wszystko szybko, łatwo, przyjemnie i często dają się oszukać trochę na własne życzenie. 




Ciężko w Internecie znaleźć rzetelne informacje na temat diety makrobiotycznej. Dziś jeśli szukamy pomysłu lub sposobu na odżywianie się, jest to raczej związane z bardzo ,,powierzchownymi” pobudekami: duży brzuch, ,,chomiczki” (lub w wersji ang. muffinki), rozstępy, a rzadziej złe samopoczucie, czy inne detale świadczące o niezbyt dobrej kondycji naszego organizmu. Liczy się to co widzimy przed lustrem, nie to co nas naprawdę powinno niepokoić, nie to jak się czujemy. I jeśli już w przypływie frustracji i samoniezadowolenia zdobywamy się na heroiczny trud zmiany i zdiagnozowania jak taką zmianę możemy przeprowadzić, sięgamy do internetu. A dlaczego? Bo na bieżący problem szukamy szybkiej i bieżącej odpowiedzi. Nie ważne czy jest merytoryczna, kompleksowa i czy jest w stanie de facto zmienić to co wywołało naszą frustrację. Ważne jest aby gdzieś w sobie, we wnętrzu zdławić dyskomfort bycia sobą, braku samoakceptacji. Bo stojąc przed lustrem i widząc obwisłe fałdy na brzuchu patrzymy oczyma ,,społecznej oceny” i własnych potrzeb wytworzonych przez kulturę masową, dotyczącą naszego wizerunku. 

Uważam, że dobrym wprowadzeniem do tematu jest ten oto link 

W naszym przypadku zaczęło się tak, że zaczęliśmy stosować się do zasad tej diety nie wiedząc w rzeczywistości o jej istnieniu. Dziwne, a jednak możliwe. Wykształcenie ale nie tylko, także rodzaj wrażliwości społecznej i nazwijmy to ,,ekologicznej” oraz pewnych diagnoz jakie jakiś czas temu sobie postawiliśmy sprawił, że zasady makrobiotyki pojawiły się w naszym życiu. I nie było mowy o jakiejś rewolucji. Ciężko wskazać datę, okres czy nawet rok, kiedy to nastąpiło. Po prostu się stało. Dodatkowo przekłada się to również na inne elementy życia nie związane z kuchnią. Zawsze interesował nas szerszy kontekst a zasady makrobiotyki, każda pojedyncza, była niezwykle naturalnie i wynikała z jakiejś głębszej analizy. Oczywiście towarzyszyło temu zdobywanie coraz to nowych informacji, ale nie na zasadzie ,,przygotowania do egzaminu” a raczej ,,nauki języka”. Bo makrobiotyka wychodzi daleko poza kuchnię, choć z nią jest utożsamiana. Tak więc dziś, moglibyśmy powiedzieć raczej że ,,płynnie mówimy w języku makrobiotycznym” niż że ,,zdaliśmy egzamin z makrobiotyki”. I tak jak w przypadku języków, cala przyjemność zaczyna się nie wtedy gdy wypowiadasz pierwsze zdanie, a wtedy kiedy dochodzisz do wniosku, że chcesz się dalej uczyć, bo twój język jest wciąż bardzo ubogi. Dla nas to proces, bardzo długi proces, zdecydowanie kojarzący się z przygodą, odkrywaniem, radością i ciekawością świata, niż żmudnym dążeniem do czegoś i wyrzeczeniami. I jakiś już czas temu nasza przyjaciółka oświeciła nas, mówiąc że to co my właściwie robimy w kuchni, to bardzo dobra praktyka zbieżna z zasadami makrobiotycznego odżywiania. Dla nas był to sposób na tak zwanego „czuja”, choć bardzo bardzo przemyślanego i wynikającego z głębszego zastanowienia nad nami, tym co w naszym ,,domu” jest dla nas ważne, nad sensem podejmowania wielu decyzji, otaczającym światem, globalnym kontekstem, doświadczeniem życia na wsi i można by tak ciągnąć tą listę przez następnych kilka linijek. Główny zamysł polegał na tym, że będąc świadomym wielu rzeczy i żyjąc w społeczeństwie dostatku mogliśmy skorzystać z postmodernistycznej możliwości bycia kim chcemy. W przeciwieństwie jednak do postmodernistycznej krótkotrwałości, chodziło nam o proste rozwiązania, które powtarzane, powielane i jako wyuczone dobre nawyki przynoszą zmianę: polityczną, ekonomiczną, społeczną, etyczną, lokalną i globalną. Właśnie tak. Codziennie przygotowując posiłek mamy świadomość czynienia zmiany wokół. A co w tym wszystkim jest najpiękniejsze dla nas, jest to zmiana, która daje nam, jako istotom żywym również bardzo dużo. Powinni nas za to zamknąć. 





Same zasady, jeśli można je tak nazwać są dość proste i wynikają raczej z doświadczenia i zdroworozsądkowych wniosków niż analizy i studiowania książek: 

- jemy to na co akurat jest sezon 

- jemy dużo kasz i płatków (bo w Polsce mamy dużo zbóż) 

- nie jemy rzeczy przetworzonych 

- jemy orzechy, nasiona, kiełki 

- używamy mało cukru 

- nie wychładzamy organizmu 

- używamy miso i tofu 

I może na razie tyle 

I niech mi ktoś teraz wytłumaczy gdzie ta dieta cud? Nie ma, bo nie ma diety cud. Poza tym samych rodzajów diety makrobiotycznej jest tak wiele, że po przeczytaniu informacji z wikipedii można się zniechęcić. Bo jak to, jutro chcę zrobić obiad i zostać wreszcie członkiem elitarnego klubu makrobiotyków, ale to jest niemożliwe. A jeśli nawet ograniczę swój posiłek do kaszy gryczanej, kawałka tofu i surówki to co zjem jutro na obiad? No i obiad bez mięsa? Codziennie? Muszę być silna/silny a bez mięsa to już o godzinę po obiedzie chyba zemdleje? 



Przykład: mój narzeczony. ,,Chudzina jakich mało” ale weganin. Problem w tym, że jako dziecko był anemikiem chociaż jadł mięso. Teraz go nie je w ogóle a waga pokazuje liczbę, która w parze z jego wzrostem daje mu całkiem dobry wynik wagowy. Co ciekawe, od trzech lat, odkąd się znamy wygląda mniej więcej tak samo. Ba. Oglądając stare zdjęcia śmiem twierdzić że nie zmienił się od lat 10 lub więcej. Jedyne co można mu zarzucić to, że wygląda szczupło i młodo. Fakt, nie jest mężczyzną z żurnalu z pięknie opaloną i umięśnioną klatką piersiową. Choć na co dzień pracuje w biurze, miał okres w życiu kiedy ciężko pracował fizycznie. Robił cały sezon zimowy deski na wsi. Nie była to praca w rozumieniu kodeksu rzecz jasna, była to praca w rozumieniu cyklu przyrody i specyfiki życia na wsi. Latem jest praca na roli, zimą praca w domu i przy obejściu, praca w lesie. Tak więc dzień taki zaczyna się przeważnie około 8:00 pracą na traku, kończy się jak się robi ciemno, czyli 15:00 lub później w zależności od miesiąca. Później się sprząta, idzie na obiad i po obiedzie trzeba jeszcze poskładać deski, już nie na świeżym powietrzu, napalić w piecu. Taki dzień pracy kończy się zazwyczaj koło 20:00. No i taka ,,chudzina” jak on pracował tak całą zimę. Nie przeziębił się, nie rozchorował. Jedyne co, to miał zakwasy przez pierwszy tydzień. A jaki miał wtedy sen! 

Post od zaniepokojonej siostry 

Śledząc różne fora w poszukiwaniu ciekawostek na temat mikrobiotyki odnalazłam posta od zaniepokojonej dziewczyny, której siostra się odchudza i nie chce powiedzieć na jakiej jest diecie. Dała ona tylko jedną podpowiedź: jem surowe rzeczy. Liczni, równie zaniepokojeni, internauci odpisywali najróżniejsze rzeczy twierdząc, że to właśnie oni mają rację – jeden z nich napisał, że to dieta makroibiotyczna. No cóż, chyba umrze w nieświadomości. 

Eco mamy vs Fast food mamy 

Kolejnymi ciekawostkami są kłótnie eko-mam z fast-food mamami. Czytając tego typu wypowiedzi nasuwa mi się od razu coś co nazywam „kompleksem mięsożercy”, czyli poczuciem winy/wyższości, że je się mięso. Każdy kto nie je mięsa, wie o czym mowa. Przejawia się to np. ciągłym nagabywaniem, częstowaniem, wyśmiewaniem lub mówieniem, że powinnaś przytyć. A przecież to czyjś wybór? Przecież ja siedząc u kogoś na obiedzie nie namawiam go na weganizm, więc czemu ten ktoś tak bardzo stara się namówić mnie na jedzenie mięsa? A kiedy ta technika zawodzi pojawia się inna, jeszcze cięższa do zniesienia: ,,Chcesz się wywyższyć/wyróżnić?”. Zakłócasz tym samym ich ład i porządek, zmieniasz ich normy i przyjęte bez refleksji postrzeganie świata. To jedna z zagadek ludzkości, których chyba nigdy nie zrozumiem. 




Wracając jednak do wątku internetowych kłótni na temat diety, wydaje mi się, że przerodziło się to w swego rodzaju poczucie wyższości, oczywiście z dwóch stron- ,,fastfudowców” (będących dumnymi z tego że jedzą „pyszne” jedzenie i niczego sobie nie odmawiają) i eco-rodziców (którzy szczycą się świadomością swojego ciała i znajomością np. zasad zrównoważonego rozwoju). Ich internetowe potyczki stają się na tyle ostre, że jedni drugim zarzucają „męczenie”, czy wręcz trucie własnych dzieci i ogólnie rzecz biorąc „bycie niespełna rozumu”. I jak to rozsądzić? Kto ma rację? Ja swoje zdanie na ten temat mam, ale pozostawię je sobie. Nie mam potrzeby włączania się w te słowne przepychanki. Cieszy mnie jednak to, że często po obiedzie u nas, ktoś pyta mnie o przepisy, składniki, miejsca gdzie coś kupuję lub jak coś robię. Czuję się wtedy tak samo jak kilka lat temu, kiedy były pierwsze kuchenne eksperymenty, pojawiały się pierwsze pomysły przekute już na codzienne nawyki i pierwsze ,,gastroprzyjaźnie”. Przyjaźnie, których nie uświadczysz w okienku z zapiekankami ,,pod arkadami” 

„Wybierz swoją dietę” 

Gdybym miała napisać książkę o tym jak dietą można manifestować swoje poglądy itp. mogłaby mieć podobny tytuł. Niniejsza pozycja jednak bynajmniej do kontrowersyjnych nie należała. Książkę o takim tytule pożyczyłam, aby sprawdzić co o makrobiotyce mówią papierowe, a nie wirtualne periodyki. Autor książki zachwala ją jako „zestaw łatwych do stosowania diet, dzięki którym skutecznie zadbasz o zdrowie, urodę i dobre samopoczucie”. Obok diety Kwaśniewskiego (w której podstawą chyba jest smalec i pasztetowa, hehe) i „Bezbolesnej diety dla Polki która chce schudnąć” (jest to oryginalna nazwa cytowana za autorem; był to dla mnie nie lada szok) odnalazłam też naszą dietę cud. 




Wprowadzenie dość rzetelne (choć oczywiście bardzo krótkie), ale przechodząc do jadłospisu poczułam wzdrygniecie na całym ciele. Czy ja naprawdę jem takie rzeczy? Czy to jest łatwa dieta? Czy je się coś innego niż tylko zboże? Książka raczej powiela kolejny stereotyp, ale widocznie ludzie lubią czytać takie rzeczy, skoro się je wydaje… 

John Lenon też stosował tą dietę – i nie żyje! 

Taki komentarz znalazłam w Internecie na temat właściwości leczniczych diety makrobiotycznej. No cóż, hehe, jest to prawdą. Prawdą jest również to, że dieta makrobiotyczna nie jest dla mnie ,,dietą” w rozumieniu periodyków. Jest sposobem odżywiania się, ale permanentnym i ciągłym, wciąż odkrywanym na nowo poprzez nowe składniki, czy nowe możliwości zastosowania tego, co już w swojej kuchni mam. Jest też pewnym sposobem realizowania swojego człowieczeństwa. Przeniesieniem poglądów i wiedzy na tematy polityczne, społeczne, globalne ale także zwykłych ludzkich utrapień codzienności na temat tego po co? czy dlaczego? na talerz. Tak aby cieszyć się codziennie tym co w moim życiu jest najważniejsze. I jeśli nawet ktoś powie, że moda na palenie się kończy a zaczyna się moda na eco życie, czy na dietę makrobio, to i tak myślę, że jestem górą, bo to całkiem niezła moda!

niedziela, 1 maja 2011

Witamy w diy-owej książce kucharskiej!



Każdy ma czasem taki dzień, że kompletnie nie wie co ugotować. W takie dni człowiek zastanawia się co przyrządza zazwyczaj i dochodzi do wniosku, że nic nie pamięta, albo że zawartość lodówki jest krótko mówiąc słaba....Jako, że nam również zdarzają się takie dni postanowiliśmy zacząć spisywać kulinarny pamiętnik i kiedy zajdzie potrzeba zaglądać do niego.

Jedzenie to jedna z rzeczy, która zaprząta nam głowy każdego dnia- staramy się jeść 2 śniadania, lunch, obiad i przekąsić coś pod wieczór. Na pierwszy rzut oka wydaje się to czasochłonne, ale wszystko to kwestia dobrych nawyków i planu działania.W naszym przypadku to też sposób życia, bo jedzenie oprócz tego że musi być wegańskie i smaczne, powinno być przede wszystkim zdrowe. Tak więc oprócz czasu spędzanego w kuchni dodać trzeba czas spędzany na pobliskim bazarze.

Przepisy, które będą pojawiać się w naszej diy-owej książce kucharskiej nie będą tradycyjnymi wyliczeniami w gramach, mililitrach itp. Będą raczej inspiracją i wskazówką do własnych potraw, gdyż sami nigdy nie odmierzamy w kuchni i stosujemy się do zasady " na oko".